Przejdź do głównej zawartości

Sobota, imieniny ... (oj to już chyba było)

Nie będę przecież pisał znowu o tym sierściuchu, dzisiaj raczej będzie o psach, ale po kolei.
Wczoraj znowu popełniliśmy brak posta,- częstotliwość/koncentracja/konsekwencja/czujność czy co tam nam siada, trzeba się wziąć w garść. No ale wczoraj Honeyuś się wybrała w miasto na pitu-pitu z psiapsiółkami, a ja poszedłem do kina … oj tam, wcale nie zostawiliśmy dzieci znowu samych (to znaczy oczywiście pod opieką jakiejś przemiłej i odpowiedzialnej osoby), po prostu odpaliłem komputer, rzutnik, podłączyłem się do soundsystemu, zgasiłem światła i odbyłem seans para-kinowy. No i tak mi zeszło, że na posta nie starczyło czasu. Krew mrożących w żyłach wydarzeń też na szczęście wczoraj nie zanotowaliśmy (a’propos, zauważyłem, że wystarczy w tytule posta napisać „Przeżyliśmy chwilę grozy” i już oglądalność bloga skacze o 200%, nic tylko publika żąda igrzysk, emocji i krwi J), więc motywacja do epatowania opisem dnia bez eventu, który musiałbym sklejać po północy, jakoś była za słaba. To tyle o wczorajszym lost In space poście.

Dzisiaj, w ramach co-sobotnich porannych poszukiwań sposobu na ciekawe spędzenie dnia z siostrami sisters, wpadła nam w CJG zapowiedź wyścigów psich zaprzęgów w lasku w Młocinach. Alaskany, malamuty, szpice, etc – pomyśleliśmy, że dla dziewczyn bomba. I się sprawdziło, piękna pogoda, las, piknikowa atmosfera, mnóstwo ultra-przyjaznych dla dzieci piesków, było miło. Zdjęcia poniżej.





Po południu wizyta pani Małgosi, naszej przedszkolanki domowej, z którą Lena wyprodukowała fluorescencyjny t-shirt i jeszcze kilka artykułów dziecięcego rękodzielnictwa, ja zabrałem Wrzaskuna do parku, żeby nie przeszkadzał w zajęciach (ewidentnie ma potencjał na front-mana/mankę bandu albo konferansjera – na każde pytanie p. Małgosi, odpowiadała pierwsza, ciągle miała coś do powiedzenia, ciągle epatowała swoją osobą, po prostu rujnowała zajęcia), potem obiad, podwieczorkowa wizyta u dziadków i koniec dnia. Również dla Honeyusi - zaniemogło biedactwo (no cóż wyjścia w miacho, po których nie może przespać 12 godzin, nie służą jej) i poszła o 21:00 spać.

Gastrofaza Leny się nasila. W ciągu pierwszych 30 sekund po przebudzeniu rano pada pytanie o jajo. Po 10 minutach pytania, a właściwie żądania są już tak natarczywe i nie znoszące sprzeciwu, że trzeba odpalić palniki. Na obiad ok. 15:30 wielka micha pomidorówki, dwie michy tagliatelle z łososiem. Ok. 17:30, u dziadków, wielka faszerowana papryka. Po ok. 40 minutach zaczynają się pojękiwania „Jajo, jajo” Pojękiwania te towarzyszą nam przez całą drogę powrotną od dziadków (ok 25 minut drogi), w domu Lena porywa przygotowany już na jajo talerzyk, na którym na razie leżą tylko pomidory, które zjada w okamgnieniu, potem w końcu jajo….. czuję, że już wkrótce mityczne pierwsze śniadania o 3:00 rano jednak staną się naszym udziałem. Ale na razie oprócz tego zjawiska (którego nawet nie nazwałbym niepokojącym) nic innego się nie dzieje = tfu, tfu (wiem Lipowa Dolino, że to objaw wiary w przesądy, ale to taki raczej zabieg literacki, wtrącenie, wypełniacz) na razie Lenka znosi ten etap b. dobrze. Oby tak dalej!!

Komentarze

  1. a ja zostawię komentarz mimo braku chwil grozy;) bardzo dobrze, że "wieje nudą";) bardzo mi się podoba jak organizujecie czas dziewczynom i sobie też:)
    serdecznie podrowienia i kciuki za w miarę łagodny przebieg gastrofazy bo brzmi faktycznie przerażająco trochę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tez zostawie, jak pod kazdym postem:)Zdjecia piekne,apetyt dopisuje,super spedzony czas-tylko pozazdroscic:)Pozdrawiam serdecznie.Buziak dla Lenki:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bardzo dawno mnie tu nie było... Ale ponieważ wczoraj stuknęła nam 12 rocznica od diagnozy, a chwilę wcześniej Lena skończyła 16 lat, to chyba dobry moment, żeby się tu wreszcie pokazać :). Szczególnie, że wciąż dostajemy powiadomienia o nowych komentarzach pod naszymi starymi postami. Wciąż gdzieś tam na szpitalnych oddziałach toczy się walka na śmierć i życie i kolejne rodziny przeżywają dramat. Wiele z wiadomosci które otrzymujemy mówi o tym jak wielkim wsparciem dla rodziców chorych dzieci jest (wciąż!) nasz blog. I jak bardzo nasza historia podnosi ich na duchu. A więc spieszę z krótką informacją co u nas :): Najpierw najważniejsze - Lena jest absolutnie zdrowa.  Wyrosła na super mądrą, niezależną w poglądach młodą osobę.  Jest w drugiej klasie liceum - niestety, jak teraz wszyscy, na online.  Dalej jeździ na nartach (choć tej zimy średnio to wyszło), aktualnie w planach na przyszłą zimę ma zostanie pomocnikiem instruktora. Jesteśmy z niej super dumni. Wrzaskun wciąż jest lekko wr

Znowu lekka kołomyja

Matyl jednak trochę gorączkuje. W nocy miała 38, rano ciut niżej, ale oczy błyszczące - dziwne. Postanowiliśmy skonsultować ją u lekarza, bo nie podoba nam się ta ciągnąca infekcja i nawracające gorączki. Chyba przeszliśmy z kategorii Życiowy Luzak do kategorii Panikujący Rodzic. Niestety. Jak bardzo jesteśmy Panikujący niech zobrazuje fakt, że odwiedziliśmy z Matylem dwóch lekarzy dzisiaj :) Tak na wszelki wypadek. Stres to nasz codzienny towarzysz i każdy fajny dzień "normalnej" życiowej nudy jest dniem wyczekiwania na cios. Słabo się żyje w takim świecie, ale cóż - ciągle czekamy, ze kiedyś nam przejdzie... :/. Ale ad meritum... Niby u Matyla nic się nie dzieje. Może to zęby? Gdzieś tam idzie piątka - podobno. Uszy w porządku, gardło lekko rozpulchnione... Mamy czekać i ewentualnie za dwa dni robić morfologię, gdyby sytuacja nie uległa zmianie. A Lena dziś także "zaliczyła" lekarza, ale planowo, w szpitalu. Przepłukaliśmy Broviac, pobraliśmy krew. Wyniki znowu św

Jestem małym Jezusem!

Oświadczyła mi dziś Matylda przytulając się. Cóż, jak widać pasja religijna naszej młodszej pociechy nie słabnie. Drżyjcie mury kościelne - nadchodzi Wrzaskun! Ale nie o tym chciałam dzisiaj... Jak wiecie od prawie 10 miesięcy, co wieczór (z małymi wyjątkami) siadamy przed kompem by pisać o Lence i naszej rodzinie. Część z Was jest z nami od początku, część dołączyła w trakcie, a niektórzy, zapewne, zatknęli się z nami po raz pierwszy przy okazji konkursu na Blog Roku. I to teraz dla Was, drodzy czytelnicy, jest ten post :) Po co piszemy ten blog? Zaczęło się od tego, że na początku nie dawaliśmy rady odbierać tych wszystkich telefonów i odpowiadać na pytania: - "Jak Lenka?" - "Co się dzieje?" Nie mieliśmy siły powtarzać wszystkim od początku, że Lenka jest chora, że ma białaczkę... I zaraz w kolejnym zdaniu, że rokowania sa dobre i wierzymy, że da radę... Nie dawaliśmy rady konfrontować się z czyimiś łzami, po drugiej stronie słuchawki. No i ta chęć pomocy, która p