Dzisiaj, po dwakroć, mokre gacie zniweczyły nam plany wycieczkowo-rozrywkowe. Przed południem, załadowaliśmy dziewczyny w foteliki rowerowe i wyruszyliśmy na wyprawę, planując przejechać przez wąwozy i lasy trasę trudną i potencjalnie wykańczającą. Po drodze chcieliśmy odwiedzić i z bliska się przyjrzeć jeszcze jednej miejscówce, którą rozwazaliśmy przed wyjazdem. Po przyjeździe na miejsce, dziewczyny zauważyły miejscowy placyk zabaw i pognały bez namysłu (dosłownie) nań i Lena po pierwszym zsunięciu się ze zjeżdżalni wróciła do nas z przemoczoną na wylot pupą - no cóż, któż by patrzył w takim amoku czy zjeżdżalnia jest sucha czy nie. Decyzja - powrót do domu - wycieczka zakończona przedwcześnie (a mieliśmy w planie wrócić ok 18-tej).
Pod wieczór pojechaliśmy do Kazimierza (tym razem samochodem). Chcieliśmy trochę porozkoszować się Kazimierskim wieczorowym klimatem, pospacerować po rynku i uliczkach, zobaczyć zachód słońca na nadwiślańskim bulwarze, etc (takie staropierdzielskie klimaty:). Ale najsamwpierw, primo po pierwsze, to mieliśmy iść na obiecane Lenie przy obiedzie (niestety, jesteśmy słabi na tych wakacjach i zniżamy się do obiadowego szantażu - zupka za loda później). Lena całą drogę do Kaziemierza snuła wizję swojego wymarzonego cytrynkowego loda, słowo cytrynkowy padło co najmniej 20 razy zanim doszliśmy do czekoladziarni na ul. Krakowskiej. Po drodze, kilkukrotnie konsultowaliśmy Leną na okoliczność braku w czekoladziarni akurate tego smaku ale Lena konsekwentnie i z uporem maniaka, na zadawane pytanie "Lenko, a jaki smak zjesz jeżeli nie będzie cytrynkowego?" - odpowiadała "Cytrynkowy!!!" Perspektywy deficytu cytrynkowego zaczęły nas niepokoić i chyba wykrakaliśmy, bo miła pani przy ladzie na pytanie o dostępne smaki lodów odpowiedziała, że są tylko waniliowe. Odwróciliśmy się Leny i zakomunikowaliśmy jej ze smutkiem w głosie, że niestety są tylko waniliowe, na co Lena z entuzjazmem "Tak, Tak!! Waniliowe". Zkolei Matylda, która przez całą drogę śpiewała "Ciekolada, ciekolada", po podaniu tejże, zaczęła krzyczeć w niebogłosy "Nieeeee, nieeeee" i prawie pluć czekoladą. Z tymi bachorami to tak zawsze - nigdy im nie dogodzisz:). Matylda, generalnie, siała w lokalu zamęt i atakowała wszystkich decybelami (na szczęście było pusto i na jej wokalizy narażeni byliśmy tylko my i obsługa) na tyle skutecznie, że spełniwszy prośbę pani kelnerki aby była cicho, podeszła do niej i powiedziała "Bedem cicho" i wysępiła od niej małą rurkę z ciasta - mistrz socjotechniki, żeby nie powiedzieć potencjalny socjopata:)) W pewnym momencie, po 5 minutach przepychania się z Lena na sofie Matylda dostała do picia szklankę wody, którą bez mrugnięcia okiem przekręciła do góry nogami i wylała sobie na spodnie - mokre gacie part 2. I również ta dzisiejsza wycieczka zakończyła się przed czasem - zero zwiedzania, zero zachodów słońca - mokra dupa i do domu. Kolejne podejście do wycieczek, które dzisiaj spaliły na panewce - jutro.
Pod wieczór pojechaliśmy do Kazimierza (tym razem samochodem). Chcieliśmy trochę porozkoszować się Kazimierskim wieczorowym klimatem, pospacerować po rynku i uliczkach, zobaczyć zachód słońca na nadwiślańskim bulwarze, etc (takie staropierdzielskie klimaty:). Ale najsamwpierw, primo po pierwsze, to mieliśmy iść na obiecane Lenie przy obiedzie (niestety, jesteśmy słabi na tych wakacjach i zniżamy się do obiadowego szantażu - zupka za loda później). Lena całą drogę do Kaziemierza snuła wizję swojego wymarzonego cytrynkowego loda, słowo cytrynkowy padło co najmniej 20 razy zanim doszliśmy do czekoladziarni na ul. Krakowskiej. Po drodze, kilkukrotnie konsultowaliśmy Leną na okoliczność braku w czekoladziarni akurate tego smaku ale Lena konsekwentnie i z uporem maniaka, na zadawane pytanie "Lenko, a jaki smak zjesz jeżeli nie będzie cytrynkowego?" - odpowiadała "Cytrynkowy!!!" Perspektywy deficytu cytrynkowego zaczęły nas niepokoić i chyba wykrakaliśmy, bo miła pani przy ladzie na pytanie o dostępne smaki lodów odpowiedziała, że są tylko waniliowe. Odwróciliśmy się Leny i zakomunikowaliśmy jej ze smutkiem w głosie, że niestety są tylko waniliowe, na co Lena z entuzjazmem "Tak, Tak!! Waniliowe". Zkolei Matylda, która przez całą drogę śpiewała "Ciekolada, ciekolada", po podaniu tejże, zaczęła krzyczeć w niebogłosy "Nieeeee, nieeeee" i prawie pluć czekoladą. Z tymi bachorami to tak zawsze - nigdy im nie dogodzisz:). Matylda, generalnie, siała w lokalu zamęt i atakowała wszystkich decybelami (na szczęście było pusto i na jej wokalizy narażeni byliśmy tylko my i obsługa) na tyle skutecznie, że spełniwszy prośbę pani kelnerki aby była cicho, podeszła do niej i powiedziała "Bedem cicho" i wysępiła od niej małą rurkę z ciasta - mistrz socjotechniki, żeby nie powiedzieć potencjalny socjopata:)) W pewnym momencie, po 5 minutach przepychania się z Lena na sofie Matylda dostała do picia szklankę wody, którą bez mrugnięcia okiem przekręciła do góry nogami i wylała sobie na spodnie - mokre gacie part 2. I również ta dzisiejsza wycieczka zakończyła się przed czasem - zero zwiedzania, zero zachodów słońca - mokra dupa i do domu. Kolejne podejście do wycieczek, które dzisiaj spaliły na panewce - jutro.
No to nie wesolo:)Zapewne jutro bedzie dzien pod znakiem suchych gaci!!i wszystko pojdzie po Waszej mysli:)Pozdrowionka z Zielonej Wyspy.Buziak dla Lenki:)
OdpowiedzUsuńno to dość przyziemne problemy Was dopadły;) ale jakże typowe u słodkich maluszków;) w tym wieku hehe. Udanych dzisiejszych wojazy!
OdpowiedzUsuń